W kolejnym odcinku Kącika Piwnego Melomana, znowu perełka z gatunku death metal zza oceanu. Dziś kilka słów o debiutanckim albumie diabelskiej grupy Florydy ... tak, tak, mowa będzie o Deicide. Jest to płyta, która w momencie wydania i przez kilka następnych lat przelatywała mi przez uszy bez większego zachwytu i zainteresowania. Wręcz drażniło mnie jej słuchanie. Jak widać, do pewnych rzeczy trzeba dorosnąć i tak właśnie ja musiałem dorosnąć do 'jedynki' Deicide. Obecnie dla mnie to tak zwana 'kultowa' pozycja.
Debiutancki krążek Deicide został nagrany w 1990 roku na Florydzie i tegoż samego roku został wydany nakładem Roadrunner Records. Ja w swoich zbiorach mam 'remastera' od Roadrunner Records z 1998 roku o numerze bocznym RR 8744-2.
Skład Deicide na ich debiucie to: Glen Benton (bas i wokal; znany także z Vital Remains), Eric Hoffmanh (gitara), Brian Hoffman (gitara) oraz Steve Asheim (perkusja; dzisiaj obchodzi urodziny). Co ciekawe, o Bentonie wspominałem w pierwszym odcinku KPM, tym o 'Harmony Corrupion' Napalm Death, gdzie Benton właśnie udzielał się wokalnie w jednym z kawałków, a mianowicie na 'Unit Earth'.
Album 'Deicide' jest to ciężka, przerażająca podróż do piekielnych czeluści, gdzie spotykamy postaci piekielne, upadłe anioły i przeklęte stworzenia. Muzyczna horda pod wodzą Glena Bentona wozi nas po okrutnych zakamarkach tego przerażającego świata. Mimo iż podróż jest niezbyt długa, bo trwa tylko nieco ponad pół godziny, to każda minuta budzi w nas grozę i czujemy, że adrenalina wydziela się w nadmiernych ilościach. Genialne riffy gitarowe, tętent perkusji i diabelski wokal to cechy charakterystyczne dla tego albumu. Słuchając 'śpiewu', mamy wrażenie, że to sam Lucyfer do nas przemawia. Mimo wszystko wchodzimy w korelację z muzykami i duchem tegoż albumu, co powoduje, że wszystko co się na płycie dzieje, dzieje się z naszym udziałem, że doświadczamy tego nieziemskiego straszliwego misterium. Kawałki takie jak 'Sacrificial Suicide', 'Dead by Dawn', czy 'Carnage in the Temple of the Damned' to dla mnie prawdziwe, że tak to nazwę ładnie ... perełki.
Za brzmienie na krążku odpowiedzialny jest znany nam wszem i wobec Scott Burns, czyli wiemy, czego można się spodziewać po tym mistrzu produkcji. Słucha się genialnie, naprawdę.
Za brzmienie na krążku odpowiedzialny jest znany nam wszem i wobec Scott Burns, czyli wiemy, czego można się spodziewać po tym mistrzu produkcji. Słucha się genialnie, naprawdę.
Zresztą drogi znajomy czytelniku, sam wejdź na 'chomika' i posłuchajcie sobie. Folder z plikami chroniony jest hasłem, które dostępne jest po uprzednim skontaktowaniu się ze mną:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz