piątek, 7 marca 2014

Kącik Piwnego Melomana - FUTURE SOUND OF LONDON - Lifeforms

Pamiętam jakby to było wczoraj. Był rok 1994. Zadzwonił mój UltraZiom (jak o sobie mówi) Borys, bym wpadł do niego na muzę. Jako, że od dawna byliśmy wielkimi fanami ciężkich brzmień, czyli muzyki z gatunków heavy metal, death metal, grind core, punk rock oraz hard core, przeczuwałem, że Borys zakupił coś nowego z tych właśnie klimatów, ewentualnie jakąś nowość Mike'a Oldfield'a. Okazało się jednak, że czeka na mnie płyta grupy, o dziwacznej wtedy dla mnie nazwie Future Sound of London. Borys włączył mi pierwszy numer z CD numer 2 tego albumu i ... szczęka mi opadła na borysową wykładzinę. Kumpel był strasznie ucieszony widząc moją zszokowaną i zadowoloną minę i triumfował, gdyż od zawsze lubił zapuszczać mi zagadki i pytać się, czy wiem co to jest. Tak właśnie poznałem FSOL i to był początek mojej przygody z tak zwanymi nowymi brzmieniami. W tym opisie właśnie kilka słów o genialnym dwupłytowym albumie FSOL, czyli 'Lifeforms'.


Album został wydany w 1994 roku nakładem Virgin Records w Wielkiej Brytanii oraz Astralwerks w USA. Ja w swoich zbiorach mam wydanie ... rosyjskie SBA / Gala Records z roku nieznanego o numerze bocznym 0946 3816122 6. Zakupiłem ten album za sumę 11 PLN (przeliczając na polskie złote), będąc w 2012 roku w muzycznym markecie w Kazachstanie.


Skład Future Sound of London, to dwie osoby: Garry Cobain oraz Brian Dougans. Obaj tworzą muzykę, samplują, itp. Na 'Lifeforms' wspomagała ich cała masa innych znamienitych muzyków.  

Zawartość płyty oszołamia już od pierwszych dźwięków. Wiem, wiem, minęło już 20 lat od wydania albumu, więc co tu może zaskakiwać? Uwierzcie mi, że dwadzieścia lat temu, gdy usłyszałem pierwsze 'dźwieny' tego albumu, to mnie wbiło w fotel. Elektroniczne dźwięki wydobywające się z oddali, atakujące z każdej strony. Jazgoty, okrzyki zwierzęce, szum wody, wszędobylskie szeleszczenia, dźwięki instrumentów różnych kultur, genialnie spajające wszystko tła. No coś pięknego. Zamykamy oczy i przenosimy się do (nie)realnego świata, pełnego najróżniejszych wymiarów i form życia, w którym czujemy się jednocześnie obserwatorem, jak i bohaterem akcji. Jest to cudowna podróż do światła, do naszego jestestwa, a także w głąb naszego umysły i duszy. Ciężko słucha się pojedynczych kawałków, gdyż są jakby oderwane od rzeczywistości, trzeba dwa krążki przesłuchać od początku do końca i kontemplować odcinając się od wszystkiego, jak jogini w Indiach. Oczywiście są tu momenty genialne i te ciut słabsze. Na szczególna uwagę zasługują 'Cascade', 'Dead Skin Cells' (partia syntezatorowa niszczy - Przemek, to coś dla Ciebie), 'Life Forms', 'Spineless Jelly', 'Cerebral' (szumiąca woda potoku z akompaniamentem klasycznej gitary - mistrzostwo świata) oraz mój najukochańszy kawałek, od którego wszystko się zaczęło, czyli 'Domain'. Jest to jedna wielka, choć krótka, muzyczna miłostka, która trwa od dwudziestu lat. Pamiętam, gdy słuchałem tego utworu, drugi, czy trzeci raz, powiedziałem Borysowi takie zdanie: 'Gdybym miał właśnie umierać, to chciałbym skoczyć w przepaść z wielkiej góry razem z 'Domain', który to prowadził by mnie spokojnie, z uczuciem, do tego drugiego świata'. Musicie go posłuchać. 

'Lifeforms' najlepiej słucha się późnym wieczorem lub w nocy, przy zgaszonych światłach, siedząc w wygodnym fotelu. Album relaksuje, dodaje siły i wiary we własne możliwości oraz pokazuje, jak piękny jest świat wokół. Parafrazując słowa Alberta Einstein'a, który wypowiedział po przeczytaniu 'Bhagavat Gity', po przesłuchaniu 'Lifeforms' mogę spokojnie powiedzieć: 'Kiedy słucham 'Lifeforms', jedno tylko pytanie zostaje bez odpowiedzi: w jaki sposób Bóg stworzył wszechświat. Wszystko inne wydaje się bez znaczenia'. Dodam tylko, że album, w porównaniu na przykład do wydawnictw z Rephlex, jest naprawdę genialnie nagrany, bardzo przestrzennie.

Drogi znajomy, jeśli chciałbyś choć przez chwilę zaznać tej samej genialności, co ja, to zapraszam na mojego 'chomika'. Folder z plikami chroniony jest hasłem. Jeśli chciałbyś poznać hasło, proszę o wiadomość na skrzynkę pocztową:
Za tydzień natomiast, prawdopodobnie wrócimy na 'czaderską' ścieżkę. Zapraszam!

1 komentarz:

  1. Genialna płyta. Zdaje się, że nie tylko Ciężkie Granie jest terytorium, na którym możemy się spotkać na muzycznych wycieczkach. Ja z kolei mam w swym posiadaniu wersję albumu z 1994 z Elizabeth Fraser z Cocteau Twins. Ciekawe i godne polecenia, choć oczywiście wersja, o której piszesz jest poza wszelkim podejrzeniem. Zwłaszcza miażdży początek drugiego dysku, utwór DOMAIN, który parafrazuje Canon Johanna Pachelbela. W sumie cała płyta, mimo elektronicznego anturażu jest bardzo barokowa, więc tego typu wycieczki są tu bardzo a propos. Polecam za autorem. Z poważaniem Ster

    OdpowiedzUsuń